Lato nie sprzyja spisywaniu wspomnień:D. Stąd moja mała przerwa w pisaniu. Mam nadzieję, że mi to wybaczycie. Musiałam poświęcić trochę czasu na zrobienie fotoksiążek z podróży po Bałkanach. Dzisiaj do mnie dotarły, prosto z drukarni. Tym bardziej było mi miło, że dziś przypadają moje urodziny, więc to taki mały prezent od samej siebie.
Kiedy dotarliśmy do Piranu o 16:30, pogoda znacznie się pogorszyła, ale jeszcze była znośna. Niecałą godzinę trwało zwiedzanie z przewodnikiem, a potem mieliśmy tylko 30 minut na eksplorowanie terenu na własną rękę, w czasie którego galopowaliśmy w poszukiwaniu sklepu z pamiątkami. Pamiątki przy placu były drogi i nie odpowiadały nam. W jednej z wąskich uliczek znaleźliśmy artystyczny sklep, w którym nabyłam przepiękną pocztówkę (0,5 euro) i magnes (2,5 euro).
Miasto ma bardzo wenecki charakter, ponieważ przeszło pół wieku wchodziło w skład Republiki Weneckiej. W centrum Piranu jest położony Plac Tartiniego - włoskiego skrzypka - wraz z jego pomnikiem. Przy placu jest zlokalizowany również budynek ratusza. Nad wszystkim góruje dzwonnica kościoła św. Jerzego.
Najpiękniejszym i chyba najpopularniejszym budynkiem w mieście jest czerwona "Wenecjanka". Według legendy bogaty Wenecjanin zakochał się w biednej dziewczynie z Piranu, której podarował przepiękną kamienicę. Chęci miał dobre, ale prezent spowodował, że była na językach całego miasta, a komentarze mieszkańców nie należały do pochlebnych. Dziewczyna postanowiła rozstać się z życiem, gdyż nie mogła znieść zniesławienia.
Tak wąskich uliczek, jak w Piranie nie było chyba w żadnych innym mieście. Według słów przewodniczki jednym z ulubionych zajęć mieszkańców jest siedzenie w oknie i pogaduszki z sąsiadami. Każdy robi kawę, mości się na parapecie i... spotkanie towarzyskie gotowe.
O 19:10 wszyscy już siedzieli w autobusie. Około 20:00 zatrzymaliśmy się na wieczorną toaletę. Kiedy tylko ruszyliśmy w stronę Polski, rozszalała się tak potworna burza, że autokar musiał się zatrzymać. Na dodatek zaczął w jednym miejscu przeciekać i jedna z pasażerek siedziała w autobusie z rozłożonym parasolem. Na szczęście burza nie była długa i w końcu pojechaliśmy w dalszą drogę. Oczywiście w Polsce byliśmy dopiero następnego dnia, a w domu dopiero o 21:30. Nie muszę mówić, jak byliśmy wykończeni, ale i zadowoleni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz