czwartek, 6 listopada 2014

Wydmy Erg Chebbi

Wyprawa na Saharę była jednym z najbardziej emocjonujących elementów podróży po Maroku. Najpierw pędziliśmy dżipami po bezdrożach. Potem piliśmy herbatę w namiocie Nomadów, aby w końcu usiąść na grzbietach wielbłądów. Pustynia przyszykowała nam niemałą niespodziankę, której się nie spodziewaliśmy.


Nasz małomówny kierowca porywa nas terenową Toyotą spod Hotelu Palms Club w Erfoud. Skwar upalnego dnia znacznie zelżał, a słońce ledwo przebija się przez mleczne chmury. Mamy przy sobie tylko ekwipunek podróżników-dokumentalistów, czyli aparat i kamerę oraz wodę. W końcu wybieramy się na Saharę.

Nasz małomówny kierowca

Piaski pustyni ciągną się aż po horyzont, który jest tylko poziomą linią, majaczącą w nieokreślonej odległości. Początkowo mijamy jakieś grupki dzieciaków, kępy trawy czy samotne drzewo, ale robi się coraz bardziej pusto.

Zatrzymujemy się przy namiocie Nomadów, którzy nie mają nic przeciwko temu, abyśmy wetknęli nosy we wszystkiego kąty ich domostwa, znajdującego się niemalże po środku niczego. Częstują nas zwyczajową miętową herbatą, podawaną w małych szklaneczkach. Siadam na dywaniku i słucham opowieści gospodyni, która kiedyś ma zamiar przenieść się stąd do miasta, ale na pewno nie wcześniej niż dorośnie jej najmłodsze dziecko. 


Pamiętając swoją ostatnią wizytę wśród piasków Sahary, wzięliśmy ze sobą arafatki, które kupiliśmy w Egipcie. Proszę jednego z miejscowych, aby pomógł mi zawiązać chustę w sposób, chroniący przed piaskiem. Próbując to zrobić, cmoka z niezadowoleniem. Marokańskie chusty są o wiele dłuższe i świetnie się nadają do "okutania". Żałuję, że nie kupiłam jej wcześniej. Jak się dobrze potargować, to można ją nabyć nawet za 3 euro. Są naprawdę ogromne i mają przepiękne, nasycone kolory. 



Wizyta nie trwała dłużej niż zwyczajowe dwie filiżanki herbaty. Możemy pędzić dalej, wzbijając tumany piachu, który zmienia swoją barwę. Mam wrażenie, że zrobił się bursztynowy, ale może to tylko złudzenie optyczne.


Wysiadamy z terenówki, aby przesiąść się na wielbłądzie grzbiety. Siodło jest bardzo wygodne w porównaniu do tego, na którym miałam okazję siedzieć w Egipcie. Chwytam się mocno metalowej litery T, dzięki czemu nie zaliczam gleby podczas wstawania zwierzęcia. Nagle znajduję się dość wysoko, a wielbłąd kołysze się lekko na boki. Przytrzymując się ciągle jedną ręką, robię zdjęcia, przez co nie są one chyba zbyt profesjonalne.


Próbuję sobie wyobrazić, co mogli czuć ludzie, podróżujący przez pustynię 52 dni. Pustynię, której surowe piękno może pochłonąć każde istnienie... Wielbłądy idą niezbyt śpiesznie. Noga za nogą. Każdej pary zwierząt pilnuje jeden poganiacz. My trafiliśmy na dwóch młodych mężczyzn, którzy mówią dobrze po angielsku.


Z minuty na minutę niebo robiło się coraz bardziej zasnute, więc nie mogło być mowy o oglądaniu zachodu słońca. 


Zostawiamy wielbłądy, bierzemy koc i idziemy na jedną z malowniczych wydm. Rozglądając się wokół, staramy się poczuć pustynię. Mamy okazję poczuć ją bardzo mocno, bo piasek bombarduje je nas swoimi ziarenkami coraz mocniej i mocniej. Wiatr przybiera na sile. Piasek wciska się wszędzie. Brzęczy. Huczy. Pustynia drga. 


Rozmawiamy o życiu na pustyni. O Maroku. Są bardzo mili. Nie wiem, czy kłamią, kiedy mówią, że poza sezonem zajmują się też obróbką marmuru, o których pisałam tutaj. Nagle wyciągają marmurowe wyroby i namawiają do kupna. Ponieważ ich polubiłam, to czuję się zobowiązana coś kupić, choć wzięłam niewiele pieniędzy. Mam świadomość, że mi nie wierzą, iż mam przy sobie tylko tyle. W końcu kupują dwie rzeczy taniej niż w wytwórni marmuru.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz